sobota, 25 grudnia 2010

VL

Wprowadzając (nieświadomych) Państwa w nowości wydawnicze stycznia, zastanawiam się, czy ktoś dziś ogląda stare filmy. Nie, żebym się wywyższała, bo nie ma się czym chwalić, że w kinie na pokazie 3D nic nie widzę przez te okulary i boli mnie głowa, ale ja oglądam. Oglądam często moją ulubioną Vivien Leigh i wzdycham nad tą teatralną kinematografią, nad kobietami o porcelanowej skórze i pięknych kościach policzkowych, nad mężczyznami w wyprasowanych koszulach i nad dyganiem, gdy dama wejdzie do pokoju. I, naprawdę, dajmy już spokój "Przeminęło z wiatrem", bo może faktycznie przeminęło i, niesłusznie, zostało ikoną kojarzoną z banałem przez co traci na wejściu u dużej rzeszy potencjalnej publiczności. Ale kto widział "Tramwaj zwany pożądaniem" (i naprawdę genialny duet Leigh&Brando) lub "Annę Kareninę" i może powiedzieć, że to gorsze niż jakiś tam Avatar i niebieskie istotki? Nie wspominając już o źródłach tych filmów, czyli książkach. Zachwyt.

Zajęci są Państwo pewnie piernikiem i "Kevinem samym w domu". I słusznie.

Życzę wszystkiego dobrego na Święta, a w nowym roku niespożytej energii i świętego spokoju, do podziału. Ach, zapomniałabym. I miłości, bo z nią się wszystko udaje.

Ściskam

piątek, 19 listopada 2010

Survival

Wypadało zapisać się na seminarium i zastanowić się nad tematem, więc to zrobiłam. Rozmyślań było niedużo, padło na poezję i Stany Zjednoczone, ale nie trudami dotyczącymi prac naukowych (przy czym ten przymiotnik jest tu mocno naciągany) chciałam się podzielić, a kilkoma uwagami na temat kanadyjskiego pisania i wykładania literatury na filologiach, jakkolwiek tendencyjnie czy górnolotnie by to nie brzmiało.
Przy okazji szperania w Internecie i bibliotekach w poszukiwaniu materiałów do pracy, zebrało mi się na wspominki o dr Rucie Slapkauskaite, uśmiechniętej blondynie i rewelacyjnym naukowcu z Litwy, fascynatce literatury kanadyjskiej. Co więcej, przypomniały mi się wszystkie proponowane przez nią na zajęciach teksty, od celebrytki Atwood do kanadyjskich autorów litewskiego pochodzenia. Zatęskniłam od razu, bo doceniałam bardzo jej umiejętność przebicia się z tą prozą przez chaszcze Johnów Smithów, ludzi, myszy i szkarłatnych liter z USA, i tak przecież zdawkowo omawianych. Pomimo prostoty tematów i formy pomyślałam nawet, że miło byłoby pomęczyć się z pracą właśnie z literatury kanadyjskiej. Później pomyślałam, że musiałabym przekonać, a potem przekwalifikować mojego promotora i mi się odechciało. Nie jestem pewna, czy przeszkodą jest tylko mój uniwersytet, czy tę dziedzinę, niesłusznie, traktuje się po prostu po macoszemu.

Ze spraw bieżących: słuchałam dziś rosyjskiego disco i upiekłam pączki. To będzie dobry, choć singielski, weekend.

wtorek, 26 października 2010

Love

is the answer.

Ostatnio często przepraszam za ckliwość.

poniedziałek, 13 września 2010

Czasem tak się dzieje, że słoneczną, najpewniej ostatnią taką w tym roku, niedzielę spędza się w domu, z bólem głowy i katarem, bo akurat miało się dwudniową dziurę w przyjmowaniu witamin i czosnku (bądźmy poważni, co złego może się stać w ciągu dwóch dni wolnych od czosnkowego smrodu, najwyraźniej wiele, na przykład przeziębienie.) No w każdym razie, dzisiaj dwie sprawy. Coppolowski "Tetro" i szwedzkie kryminały.

Tak się przyjemnie złożyło, że zeszły weekend należał do tych zdecydowanie udanych, a i znalazł się czas na wieczorne kino w centrum stolicy. Padło na Coppolę, bo lubię, bo Vincent Gallo, bo dlaczego nie. I chociaż trudno oceniać film tego typu reżysera, no bo jakie mogą mieć znaczenie następne dzieła, skoro się już nakręciło "Czas Apokalipsy", to jednak nie ma tam miejsca na rozczarowanie. Jest tak, jak powinno być. Klimatycznie, ale bez przesady, z przesłaniem, ale bez porywania się na arcydzieło, są dobrze rozpisane postacie i jakoś trzyma się to wszystko czarno-białej kupy, mimo że można domyślić się zakończenia po paru minutach. I skoro jesteśmy już przy domyślaniu się finału, można gładko przejść do Larssona. Jakiś czas temu kupiłam trzy tomy "Millenium", rozpalić tym można w kominku, tyle papieru, ale że i mnie masowe zachwyty czasem dotyczą, kupiłam i czytam cierpliwie. I na początek należy powiedzieć, że jest dobrze. Wchodzi, na posezonowe wakacje w kurorcie, jak znalazł i nie jest to wcale złośliwość, w tym wypadku pochwała, w końcu o to chodzi w kryminałach – nie po to się je czyta, żeby odpowiadać sobie na egzystencjalne pytania. Wszyscy bohaterowie ciągle piją kawę i wymienia się po kolei, jakie meble kupili w Ikei, ale to są tylko potknięcia w obliczu tego, że historia jest po prostu ciekawa. ALE. Czytając Larssona ma się wrażenia podobne do słuchania komentatorów sportowych na Polsacie, którzy niegdyś, niestety, komentowali Mundial i pełno tam było golkiperów, timów, amerykańskich soldżerów, songów, fajtowania i innych paskudztw. Nic mnie tak nie wyprowadza z równowagi jak bezsensowne zapożyczenia (jakby z bramkarzem lub piosenką było coś nie tak), a takich idiotyzmów w książce przetłumaczonej w całości na język polski się nie spodziewałam. Na tyle ta wersja jest bezczelna, że wstawki z angielskiego, całe zdania, uniemożliwiają zrozumienie kontekstu, dla czytelnika, który angielskiego nie zna, co jest już w ogóle grandą. Skandynawowie na pewno zangielszczeni są bardziej niż Polacy, ale tu trochę przesadzili.

Proszę nasłuchiwać, wypatrywać, niedługo nowości i zmiany. Ściskam Państwa.

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Telewizja

Zajmuję się ostatnio odgrywaniem różnych ról społecznych, więc wczoraj wieczorem postanowiłam w ramach odpoczynku oddać się prostej rozrywce dla ucywilizowanej masy i włączyłam telewizor. Ja wiem, że to wyświechtany temat o tym, jak bardzo jest źle i że w ogóle nie ma co oglądać, ale moim zdaniem wczorajszy wieczór przebił całe zło, jakie kiedykolwiek widziałam w polskich mediach. 1. Wybory Miss Polski. W tym temacie od zawsze było źle, ale po wczorajszym tylko jeden epitet ciśnie mi się na usta, ale nie przytoczę, bo ograniczam wulgaryzmy. Gwiazdami wieczoru byli Krzysztof Ibisz, który mówi na siebie "Kris" i dziewczyny, których wyrazu twarzy po prostu nie da się opisać, tylko trzeba zobaczyć. 2. Biała Masajka. Czyli film o tym, że Szwajcarka zakochuje się w Masaju i myśli, że skoro on wypowiada jakieś 75 słów, ma fajne, czarne, muskularne ciało, to będą żyli szczęśliwie, jak Romina Power i Al Bano. 3. Kilka pozycji niewymagających komentarza: Kulisy Sławy Grażyny Wolszczak, Hotel 52, Gadżety Kobiety i Bydgoszcz Hit Festiwal. Zapytałam kompetentną w temacie osobę, ile w naszym domu płaci się za telewizję nowej generacji.
- 112 zł.

Ja tam się nie znam, ale 112 zł za Krisa Ibisza, Masajkę i Hotel 52 to chyba za dużo.

sobota, 21 sierpnia 2010

JMB


Bardzo lubię to uczucie, kiedy coś mnie jeszcze kulturalnie zachwyci, zainspiruje i otworzy szerzej moje oczy. Zaczęło się od leniwego przeglądania Newsweeka i natknięcia się na skromny artykuł dotyczący Jean Michella Basquiata (proszę mi wybaczyć, ale pojęcia nie mam jak się odmienia francuskie nazwiska przez polskie przypadki), który może i nie był porywający, ale przykuł moją uwagę czarnoskórym chłopaczkiem o szczerym i smutnym spojrzeniu na tle pstrokacizny w swojej pracowni. Basquiat przyjaźnił się z Warholem, chociaż podobno toksycznie, i zaćpał się, jak na porządnego dwudziestosiedmioletniego artystę przystało. Nie dalej jak dziś po południu, Oliwia siedziała na moim dywanie pijąc kawę z ekspresu i rozmawiałyśmy o tym, że jak autor się zabije lub dokona innej, szeroko pojętej autodestrukcji, to się prace lepiej sprzedadzą i jakże się nie myliła. Z JMB chodzi chyba jednak o coś więcej, bo do mnie ten kolorowy prymitywizm jakoś podejrzanie mocno przemawia, a po obejrzeniu filmu biograficznego (swoją drogą na podstawie książki Lecha Majewskiego, której teraz usilnie szukam, ale internet jest średnio pomocny) ze zdziwieniem stwierdzam, że poza obrazami, rozumiem ten specyficzny rodzaj samotności i popieprzenia, patrzenia w sposób, który człowieka samego dołuje i straszy, by za chwilę zachwycić. W oczach ten chłopak miał coś tak niesamowicie skromnego, a zarazem wzniosłego, że aż miałoby się ochotę posiedzieć obok niego w nowojorskim parku i słuchać Milesa na dwóch słuchawkach. Jedna on, druga ja.

poniedziałek, 2 sierpnia 2010

Niesmak i rymy gramatyczne

W różnych sytuacjach z ludzi wychodzi żenada, jednak najradośniej macha przy okazji rodzinnych spraw spadkowych. Nie należę do osób zbyt rodzinnych, moje skromne, kilkuosobowe grono wystarcza mi w ciągu tygodnia, a i potrzeby odwiedzania, obiadków, kartek, czy telefonów do dalekich krewnych nie mamy przy święcie lub niedzieli. W związku z tym przesadnej czułości dla kuzynki babci oraz córki szwagierki brata dziadka nie mam, co jest raczej oczywiste, niż nie, więc na tym krótkim wprowadzeniu poprzestańmy. Kilka razy, a nawet i ostatnio, miałam okazję zaobserwować sytuacje, w których ludzie nie rozumieją tych wątpliwych relacji między sobą i łaszą się na wszystko, co może wiązać się ze śmieszną liczbą polskich złotych albo ogólnie rozumianym dobrem materialnym, które denat po sobie pozostawił. Pewna rodzina, gdy zmarła im leciwa babcia, ciotka, kuzynka, czy kto tam jeszcze, w jednej osobie, w tydzień po pogrzebie tłumnie przybyła z daleka do mieszkania, by je ograbić z serwetek, kożuchów, biustonoszy, kieliszków, żelazka (?!) i praktycznie wszystkiego, co można włożyć do torby i z czym się oddalić na dworzec. Przy czym o notariuszu, spadku, odpisaniu, przepisaniu, podpisaniu, dziedziczeniu, mieszkaniu i spłaceniu mówiło się z podekscytowaniem jeszcze długie miesiące. I tak mnie to trochę zastanawia. Czy teraz ludzie już nie czerwienią się ze wstydu przed samym sobą i przed innymi, czy może czerwienią, ale że zawstydzeni są wszyscy dookoła, to nie ma to żadnego znaczenia?

niedziela, 18 lipca 2010

Wstaję niestety dość późno, jem niezdrowe rzeczy, a wieczorem trochę sobie piszę. Przypominam sobie też wszystkie tytuły, które ktoś tam kiedyś mi polecał i staram się nadrabiać, dzięki czemu utknęłam z sześćset stronicowym wydaniem listów Simone de Beauvoir, której nazwiska nie potrafię poprawnie wymówić, ale której sylwetkę chętnie Państwu przybliżę, a potem odeślę, by Państwo zapoznali się szczegółowiej sami. Ta pisarka z Francji (niespodzianka) napisała podobno biblię feministek, której jeszcze nie miałam przyjemności czytać, ale jestem jej bardzo ciekawa po lekturze listów i nie ukrywam, trochę się boje. Bo, że na zdjęciach pani ładna, zadbana, po czterdziestce, z jakimś ptakiem we włosach, kwiecistej spódnicy, a na Wikipedii pewnie napisali, że niezależna, bo dużo podróżowała w latach czterdziestych, sporo też piła i balowała w mieszkaniach u Sartre'a i Camusa, to ok. Feministkom się pewnie podoba, jak na razie. Ale wystarczy jeden list do Nelsona Algrena i dla mnie cała ta prezentacja bierze w łeb. Listy są płaczliwe, nudnawe, monotematyczne, wypełnione zwrotami typu "twoja jedyna żabka myśli o swoim aligatorze", "mój mężu, kocham cię na zawsze" i temu podobnymi cudami. Dodać trzeba, że Algren i de Beauvoir nigdy się nie pobrali, bywały lata, w których ona przesyłała mu jeden list tygodniowo, a on jej jeden rocznie, by się w końcu obrazić na świat, pogrążyć w depresji i, najprościej mówiąc, kopnąć ją w dupę. Z Sartre'm też sprawa nie wyglądała na taką wyzwoloną, bo można, jak się się dobrze poszuka, znaleźć sporo wywiadów, w których de Beauvoir z tego związku się spowiada i z poczuciem przegranej wyznaje, że Sartre'a nie dało się po prostu zaciągnąć do ołtarza. Jakiś mam niesmak po tym czytaniu i wolałabym, żeby tych listów żadna kobieta już nie studiowała zbyt uważnie, bo, nie daj Boże, wpadnie jej do głowy tak pisać lub mówić do mężczyzn. "Drugą płeć", rzeczoną biblię, dorwę niedługo, ale przeczucia mam słabe. A jeśli argumenty tej książki są naprawdę w porządku, to tym bardziej się zdziwię, że kobieta z takim podejściem do życia i związków, mogła napisać dzieło, którym kobiety o totalnie innych poglądach będą się zachwycać.
No ale. Simone trochę mi przypomina fizycznie Fridę Kahlo, a przy tej okazji przypomniałam sobie o wystawie w Berlinie, którą niedługo mi zamkną, więc trzeba jechać. Zaangażowałam już w to Nico, więc mam przewodnika, przyjaciela i nauczyciela niemieckiego w jednym przez berliński weekend już niedługo.

Niedługo okaże się również, czy znów będę studentką pierwszego roku. Wolałabym tak, więc proszę trzymać kciuki i ciepło o mnie pomyśleć w najbliższych dniach.

Ściskam.

czwartek, 24 czerwca 2010

Sjuprajs, jak mówią Rosjanie. Mój znajomy nazwał mnie jakiś czas temu blogerem i chciał być w tej nomenklaturze trochę złośliwy, Państwu radzę odebrać moją obecność tu z czymś, co można określić mianem "czułego dystansu". W związku z ciągłym i głębokim oceanem wolnego czasu, tym razem po zachodniej stronie granicy, lepiej jest popisać, niż myśleć, nie mniej ja naprawdę staram się te dwie czynności w tej chwili połączyć. Sprawa jednak wygląda jak wygląda; dużo czytam, sporo godzin spędzam na brązowym fotelu przed córką konsumpcjonizmu, o którym ostatnio piszę i który pretensjonalnie krytykuję, czyli plazmą moich rodziców. Oglądamy mundial i jest wesoło. Kiedy pomyślę o pracy, praktykach, pozorach czy nienadchodzących wiadomościach, robi się wesoło trochę mniej, ale od dzisiaj, od jedenastej, już nie narzekam.

Chciałam trochę o kobietach, których na ogół nie lubię. Ale nie o tym chciałam, że nie lubię, tylko o tym, że jak już się spotka tych kilka odpowiednich, to należy traktować to jako fart porównywalny ze spotkaniem tego jedynego człowieka, z którym chce się hodować owieczki. I nikt mi nie wmówi, że męska przyjaźń, choć fajna, bo trwała, szczera i polegająca na aktywnym spędzaniu czasu, może się równać z tą damską. Prawdziwa przyjaciółka to ta, która przytrzyma ci włosy, gdy rzygasz z nieszczęścia i jakże to stwierdzenie prawdziwe i ujmujące jednocześnie. Od dawna uważam, że przy żadnej innej osobie nie można poczuć takiej swobody myśli, wyglądu i wyrażenia skrajnych emocji, jak przy właściwej przyjaciółce, którą poznasz po tym, że jest mądra, śliczna, ale z krwi i kości, czyli też jej się kręci grzywka na deszczu. I takich wszystkim życzę oraz z tego miejsca ściskam najmocniej moje dwie, które dzielnie i cierpliwie nie raz przywracały mnie do świata żywych i pewnie jeszcze nie raz będę, za co im chwała i gładka cera aż do śmierci.

piątek, 11 czerwca 2010

...

Skończyłam wczoraj dwadzieścia jeden lat. Bez fajerwerków, bez większych zmian w wyglądzie i bez najbliższych mi osób u boku. Leżałam na trawie, ponieważ mamy tu piękne lato, w towarzystwie kilku studentów, których od jutra będę wspominać, gdy sentymentalizm weźmie górę. Tak jest. Pora wrócić do życia w Polsce, co jeszcze kilka dni temu brzmiało dla mnie wieloznacznie, teraz brzmi po prostu smutno. Bo skoro nie będzie tak, jak przed wyjazdem (a nie będzie), to znaczy, że w pewnym sensie jadę układać swoje życie w nowym miejscu. Co więcej, jadę je układać ze wszystkimi zmianami, jakie we mnie zaszły, a że odkryłam dopiero niektóre, ciężko mi przewidzieć, co się wydarzy. Mogę sobie obiecać chociaż tyle, że będzie ciekawie.

Jestem dobra w podsumowaniach, ale nie dzisiaj. Bo Moje Wilno dało mi mnóstwo historii, które szczęśliwie będę przechowywać w pamięci do później starości, ale dało mi też wydarzenia, które nie zdążyły mieć swojego rozwinięcia, a tym bardziej zakończenia. Jedyne co mogę zrobić, to spróbować przenieść je na moją zielonogórską rzeczywistość, czego bardzo bym chciała. Boże, jak bardzo bym chciała.

I ja tak naprawdę nie wiem, co Państwu napisać. Że chcę zabrać do, i tak już wypchanej, walizki kilka osób, żeby na stałe wpisały się w mój polski krajobraz, że chcę więcej takich spotkań, rozmów, obiadów, kolacji, wyjazdów, wieczorów, spacerów? Banalne i rzewne, ale niestety prawdziwe.

Czekają na mnie rodzice i następne plany, a że jest ich sporo, może cały proces ponownej aklimatyzacji przejdzie bezboleśnie. Wątpię, by był to ostatni wpis tu. Może adres tego bloga przybierze bardziej metaforyczny wymiar i końców świata będzie trochę więcej, albo może po prostu będzie mi się chciało popisać. Miło mi, jeśli ktoś śledził te emocjonalne dyrdymały ze mną, a jeśli ktoś się zaciekawił, to tym bardziej kłaniam się nisko.

I znów jest Florence And The Machine, ale w jakże innym kontekście tym razem, łzawe spojrzenie przez prawe ramię, gaszenie światła, napisy końcowe.

Fajnie było, dzieciaki. Dziękuję.

poniedziałek, 7 czerwca 2010

Pojechałam do Rygi i była bajkowa. I choć teraz tak łzawo i rzewnie, i różne historie dyszą w kark i nic chyba nie jest na tym świecie takie, na jakie wygląda, to miło nie mieć siły się nad tym zastanawiać i ze zdrowego wykończenia zasypiać zanim nawet się o tym pomyśli.

poniedziałek, 31 maja 2010

31. maja

Oficer fińskiej armii siedział trzy metry dalej i jadł bułkę z szynką. Szeleściłam notatkami, a on powiedział "We wtorek wyjeżdżam, wiesz?". Nie wiedziałam. Poszeleściłam jeszcze trochę i poszliśmy napisać jeden z jego ostatnich egzaminów. I było normalnie. Ani tego nie przeczyta, ani ja mu tego nie powiem, ale : dziękuję. Bez pytań za co.

I może jednak uda mi się spędzić urodziny w Rydze, zdać wszystko, co tam będą chcieli czy nauczyć się rosyjskiej gramatyki w wakacje. W związku z tym, że pozbyłam się ogromnego balastu martwienia się o wszystko (przynajmniej na razie), tylko nie o siebie, to jest mi dużo lżej, wręcz mgiełkowo i przyjemność sprawia mi każdy spacer, torebka z lumpeksu, czy obrazek starszej siostry uczącej pięciolatkę cyrylicy. No może jestem koszmarnie sentymentalna i czasem mnie od tego mdli, ale mi przejdzie. Poza tym w Wilnie trafił mi się bardzo fajny maj bez powodzi. A jeśli przetrwałam tu cały maj i wszystkie paskudztwa, które przyniósł, to po pierwsze mieszkam na Litwie już cztery miesiące, a po drugie, może być już tylko lepiej.

W przerwach między uczeniem się pójdę do kina i na polskie dyktando. o.

Apropos mgiełkowości, nowe odkrycie Wojtka, które od kilku dni nie opuszcza mojego winampa.


poniedziałek, 24 maja 2010

Wczoraj pomyślałam, że mój spokój nareszcie jest tam gdzie powinien być. Ze mną. Świeciło słońce, była niedziela, nie kupiłam kolejnej pary infantylnych kolczyków, piłam kawę na ulubionym fotelu w ulubionym miejscu i patrzyłam na ulicę przez ulubioną szybę, przeszłam przez plac pod katedrą. Dwóch bliźniaków w pomarańczowych spodniach grało na gitarach i uśmiechało się przyjaźnie; jeden z moich wileńskich aniołów stróżów kupił mi ich płytę i bez słowa pocałował w czoło. Wieczorem w restauracji powiedziałam po litewsku, że poproszę rachunek, a kelnerka się z pobłażaniem rozpromieniła. I gdyby wczoraj trzeba było stąd wyjeżdżać, nie zrobiłabym tego za nic w świecie.



czwartek, 13 maja 2010

I jeszcze tylko kilkutygodniowe formalności i trzeba będzie spakować mój półroczny dobytek do śmiesznie małej walizki i oddać klucze. Jest mi z tym na razie dość nijako i chyba nie do końca rozumiem, że po pierwsze etapy, jak sama nazwa wskazuje, nie trwają wiecznie, a po drugie, nie można wrócić do takiego stanu , jaki zostawiłam przed wyjazdem, mimo że takie były plany. Plany jak wiadomo, służą temu, żeby nie wypalać i nadają się na życie jak mysia dupa na torbę podróżną, więc, jak mówi mama, po powrocie usiądziemy i pomyślimy. Ta sama mama przypomniała mi też dzisiaj, skąd ten tragiczny ból głowy, który trwa od kilku dni i choć nie miała racji, to bardzo bym chciała, żeby to było przez pogodę właśnie, a nie przez emocjonalno-prywatny rozpiździel. No ale. Nie po to Państwo to czytają, by śledzić smutne historie.
Zajmuję się teraz intensywnym myśleniem o organizacji pracy, niestety jeszcze nie samą organizacją, co mam zamiar zmienić jutro, jak tylko wrócę z meczu siatkarskiego przy Białym Moście i nie wpadnę na pomysł, by pójść na festiwal muzyczny lub na juwenalia. A do napisania mam kilka łzawych kawałków o Tristanie i Izoldzie i kartkę egzaminów to pozaliczania.

Szczerze zachęcam do pozastanawiania się ze mną, w jakie to fajne miejsca pojechać w czasie wakacji. A najlepiej by było, jakby mi ktoś potowarzyszył.

Na koniec ogłoszenie plus zaproszenie.
www.piknikipoetyckie.pl , nieco tam Państwu poczytam, porecytuję, a i towarzysko spotkam się chętnie.

niedziela, 2 maja 2010

"To tu jest prawdziwe życie. Dzieje się i będzie się działo."

wtorek, 27 kwietnia 2010

Nadchodzi w końcu moment, że trzeba wziąć się w garść, odnowić zapasy czekolady, otworzyć Worda, czy skompletować notatki - trochę popracować, jednym słowem. Można też na osłodę nieprzyjemnych dni spakować plecak i wyjechać do Krakowa na koncert, a potem na jeden z najbardziej uroczych weekendów, jakie miałam okazję spędzać. Bo kto powiedział, że trzeba mi podróżować teraz wyłącznie z dala od Polski, skoro to w Krakowie właśnie nigdy nie byłam i to tam czekały na mnie sprawy do załatwienia i, jak się okazało, o wiele więcej. Zatrzymaliśmy się u znajomych, a raczej na podłodze ich sutereny w centrum i bez przesady można stwierdzić, że są to ludzie wyjątkowi. Absolutnie w sobie zakochani, a jednocześnie rozczulająco otwarci na innych. W atmosferze porannych naleśników i wieczornego wina zwiedziliśmy co się dało, a dalej już tylko kicz i prywata, więc nie warto o tym pisać. Mimo wszystko jednak powrót do Wilna nocnym autobusem, a nawet sms o 7 rano "Witaj w domu."

Państwo burzą się, że wieści z końca świata się tu nie pojawiają, kiedy ich naprawdę nie ma wiele. Są za to dobre, mądre spotkania, nieco pisaniny i studiowanie, czyli nuda w ogólnym rozumieniu, co w moim jednak oznacza błogosławiony, święty spokój.

środa, 14 kwietnia 2010

Dziwny mamy czas, bardzo dziwny.

Czasem tak się zdarza ( a przynajmniej moje życie tak właśnie jest skonstruowane), że po długim okresie spokojnego oddechu i pobłażliwego uśmiechu dla większości spraw, nastają wybuchy zupełnie niekontrolowanych zdarzeń i otwierania, a potem znów zaciskania oczu. Z niedowierzania, niemocy i całkowitego niezrozumienia. Przeplata się to wszystko silnymi wrażeniami, mimo wszystko inspiracją i moimi pokładami czułości, nad którymi nigdy nie umiałam i nie będę umiała zapanować, to już pewne. Wszystko to razem wariuje w moim mózgu, dzięki czemu od kilku dni myślę o rzeczach, o którym nigdy nie odważyłabym się tu napisać i zachowuję się w sposób, o który nie odważyłabym się siebie podejrzewać.
I w gruncie rzeczy są to proste, znane wszystkim historie. Poczucie oddalenia od domu w najmniej odpowiednich momentach, kiedy powinno się być chociaż na własnej kanapie i oglądać tvn24, obserwować reakcje ludzi i pozwolić innym obserwować własne. Kiedy powinno się pożegnać zmarłego kolegę, jego energię, pasję i wolę życia, które to przecież mogłyby być moimi, bo tak działają te mechanizmy - gasząc ludzi jak zapałki i odbierając im wszystko, nagle, zupełnie bez sensu, ani powodu. Kiedy wszystkie poukładane w głowie schematy krzyżują się ze sobą i stawiają pytania. A na to niestety zupełnie się nie przygotowałam.
Jest do tego jeszcze trochę alkoholu, trolejbusów, tureckich motywów, ale to temat na zupełnie inną porę. A raczej opowiadanie, które polecę Państwa uwadze już wkrótce. Pisanie. To jedyne, czego jestem teraz pewna.

Wczoraj zauważyłam wileńską wiosnę. I była piękna. Wyszłam na spacer, a pod moim uniwersytetem sadzono żółte kwiaty. Całe mnóstwo kwiatów.

niedziela, 4 kwietnia 2010

Jeżdżenie w dresach po seler i wysłać mamie totolotka to urocze czynności bez względu na to, jak brzmią. Dom ma właściwości rozleniwiające, a ja zupełnie im się nie opieram obmyślając podróże, pracę i pisanie, czyli kwestie jak najbardziej istotne mimo wszystko. Przede mną jeszcze tylko : poukładanie życia prywatnego, spakowanie komputera, 17h podróży, książka do przeczytania, kilka testów do napisania, umówione spotkania, pewnie jeszcze jakieś -ania, trzy miesiące w Wilnie, ale wirtualnie w Polsce, radzenie sobie ze wschodnią Europą, kontemplacja wiosny, zdobycie jeszcze jednego stypendium i radość.

Przyjazd do domu sprawił mi ogromną przyjemność, ale niektóre części mojej głowy chcą wracać, bo wiedzą, że czeka je na Litwie jeszcze dużo do przeżycia.

wtorek, 23 marca 2010

Trudno mi napisać coś o kraju, który urzekł mnie pod każdym względem, którego specyfika była wyczuwalna w każdym szczególe, który pozwolił mi utwierdzić się w przekonaniu, że nauka rosyjskiego, jest tym na co mam ochotę - trudno opisać to wszystko, skoro będę musiała podsumować to smutnym faktem, że za nic w świecie nie poradziłabym sobie z patriotyzmem, gdybym była Białorusinką. Traktując cały kraj jak jeden wielki skansen, spędziłam tam trzy dni testując swoją wytrzymałość, przemoknięte buty, polskich współtowarzyszy, obserwując i chłonąc otoczenie. Zaliczam tę podróż do jednej z najbardziej interesujących w życiu i obiecuję sobie tam wrócić, a już na pewno wyjechać do Rosji. I tu moment, gdy ciepło myślę o Gosi, niesamowitej osobie i mojej nauczycielce, która zaraziła mnie radością czerpaną z nauki tego niesamowitego języka.

Tylko chwila na odespanie i wyjazd do ZG z dłuższym postojem w Warszawie. Najprawdopodobniej czeka mnie tam absolutny brak czasu na sprawy typu internet, więc życzę wiosny i zapowiadam kolejny odzew już z Wilna, w kwietniu.

poniedziałek, 15 marca 2010

it is still myself that I choose

Kowno pokazało swoją rodzinną, malowniczą, sielską i anielską stronę. Momentami miałam znów sześć lat i zbierałam jajka z kurnika ciotki, mimo, że mam dwadzieścia, żadnych kur nie widziałam i po prostu spotkałam tam wspaniałych ludzi, którzy są tak zadziwiająco normalni, że aż zaskakujący. Podróżowanie po okolicach też miało swój urok. Wdrapywanie się na najwyższe wieże, silny wiatr, zjeżdżanie po śniegu i to cudowne uczucie skręcania w środku kiedy zobaczy się sztukę, która zachwyca tak, jak kiedy ma się trzynaście lat i czyta się pierwszy, dobry wiersz. Taki był ten weekend i takim chcę go zapamiętać dołączając plany, że wrócę wiosną i będzie jeszcze lepiej.

Wcześniej wizyta w Domu Kultury Polskiej i niespodzianka w postaci Polaków tam spotkanych, a raczej ich najsłodszego akcentu, jaki słyszałam. Podobno to czytają, więc ślę uściski. Może to budowanie namiastki domu, ale cieszą mnie takie spotkania, jak i ostatnio domatorstwo w moim łóżku metr na dwa i pół (na oko), kiedy tylko się da i już zaprzestanie erasmusowych regułek "Hi, where are you from?" i bycia otwartą i żądną integracji.
Tymczasem nadrabianie zaległości na uczelni (tak, niestety w Wilnie też mają uniwersytet, który o sobie przypomina). Ugotowałam pierwszą zupę, którą nie wstydzę się kogoś poczęstować i kupiłam bilet do Warszawy. Rano na skajpie tata trzymał w ręku nasz ulubiony kubek i to było fajne. W kuchni herbata z T. i znów to uczucie, że odpoczywam tu naprawdę pod wieloma względami i jak przypomnę sobie niektóre dni w ZG, kiedy wstawałam o szóstej, a pierwszą wolną chwilę znajdowałam przed północą, to robi mi się raczej nieswojo. W piątek wyjazd na Białoruś. Sylwia mówi, że ja to "taka swojska dziewuszka", więc na pewno sobie poradzę.


poniedziałek, 1 marca 2010

W ciągu ostatniego miesiąca mój wysiłek umysłowy ograniczał się do czytania książek, skupiania się na zrozumieniu mapy i przymusu używania innych języków niż polski, nawet jeśli było już bardzo późno i nie wszyscy na sali byli trzeźwi. Przede mną dwa średniej długości teksty do przeczytania na jutrzejsze zajęcia z teorii wojny i pokoju, a moja głowa czuje fizyczny ból na samą myśl o zabraniu się do nich. I jest to smutne.

Smutne natomiast w żadnym stopniu nie są moje marcowe plany. W piątek o tej porze najprawdopodobniej będę bardzo zajęta małżeńską wizytą i tak też zostanie aż do poniedziałku, następny długi, litewski weekend spędzimy z Sylwią w Kownie, a jeśli Bóg i pan konsul dadzą, około dziewiętnastego powinnam być na Białorusi. Przy czym mam też informacje przydatne: na tydzień przed Wielkanocą mam zamiar wrócić do domu, więc już się cieszę na Państwa widok ;)

Bym zapomniała. Paweł ma dziś urodziny. I tu następuje moment w ciągu dnia, w którym jednak chciałoby się być w Zielonej Górze.

piątek, 26 lutego 2010

W związku z zacieśnianiem przyjaźni z najlepszymi kucharzami akademika na Olandu, którzy w wolnych chwilach są Niemcami, wybraliśmy się kilka dni temu do ich rodaka i jego litewskiej narzeczonej na wspólne oglądanie igrzysk. Atmosfera była przesycona piwem, niemieckimi przekleństwami i pokrzykiwaniem, ale też chęcią integracji i wypytywaniem o mój, jakże egzotyczny, kraj. Sprawa była utrudniona, bo rozmawialiśmy po niemiecku i kiedy gospodarz poczuł przewagę, zaczęliśmy trochę politykować, czego nie lubię, no ale co tam. Z podatków i zarobków poselskich gładko przeszliśmy do nieszczęsnego pytania "czy Wilno jest litewskie czy polskie", do przywłaszczania sobie cudzych pisarzy i do tego, że Polacy uważają swój język za powszechnie panujący (widząc zdziwioną minę Niko zrobił taktyczny zwrot i wykazał nagłe zainteresowanie moją pracą w radiu). Pointa napisała się sama. Po turnieju biathlonowym, podczas którego Niemki świetnie biegały, ale gorzej trafiały do celu :

- Jak w tym kraju ma się dobrze strzelać, skoro nawet wojny już nie prowadzimy...

Przy czym zero nacjonalizmu i moja ogromna sympatia do Niemców, czego dowodem niech będzie dzisiejszy, wspólny obiad i niezła zabawa z pokutujących stereotypów.

Częściej już spaceruję ze słuchawkami po ulicach, niż wracam późno z imprez, ale to dobrze. W poniedziałek nawet poczułam, że moje życie tu zrobiło się harmonijne, na co nie miałoby szansy w Polsce. Są oczywiście kwestie, które komplikują się proporcjonalnie do rosnącej liczby dni spędzonych poza domem, ale bywam ostatnio ciągle dobrej myśli. Czego i państwu życzę.

sobota, 20 lutego 2010

O tym, dlaczego nie mogę wytrzymać piętnastu minut w zielonogórskim Focusie, a w wileńskiej Panoramie jest nawet miło.



Poszłam dziś na spotkanie z brytyjską pisarką, Joanne Harris. Jako że tutejszy transport wciąż jest dla mnie zagadką, wyszłam dużo wcześniej, żeby się nie spóźnić i nie trafić na ostatnie trzydzieści sekund, jak na wczorajszych targach książki z Dehnelem. Nie doceniłam jednak bystrości swojego umysłu i zmysłu orientacji (brzydkie kłamstwo, po prostu miałam szczęście) i szybko dotarłam na miejsce, czyli do galerii handlowej, mając w zanadrzu sporo czasu. Cóż innego mogłam robić, jak nie poobserwować. Szczerze nienawidzę takich miejsc, od razu robi mi się gorąco, pocę się, nie mam gdzie wsadzić rękawiczek i szlag mnie trafia na widok tłumów, rodzin wędrujących bez celu. A tu, co następuje: sobotnie popołudnie, optymalna temperatura, ludzie, owszem są, ale nienachalnie, że tak powiem. Pary siedzą w kawiarniach, czytają. Kto musi, ten robi zakupy. Dzieci nie biegają, nie wrzeszczą,nie wpadają na mnie z rozpędu, a ja nie spoglądam nerwowo na zegarek. Konsumpcjonizm wschodu jest zdecydowanie dla mnie. Wracając do spotkania - udane. Cukiernik przygotowujący czekoladę metr przede mną, sympatyczna Joanne, espresso w dłoni i taki wolny czas mogę mieć zawsze.

środa, 17 lutego 2010

Po poniedziałkowym spacerze z oficerem fińskiej armii do nikąd, które w zamyśle miało być poniemieckim cmentarzem pełnym wzruszających i patriotycznych uniesień, a okazało się kupą śniegu i zaowocowało odmrożeniami, pomylonymi autobusami, ale też sporym materiałem do spisania; po wtorkowym pochodzie pełnym przebranych emerytów wykrzykujących coś z podnieceniem z okazji pożegnania zimy, która tak naprawdę nigdzie się nie wybiera i obiadem w węgierskiej knajpie, dzisiaj, w środę, poszłam wreszcie postudiować. I było fajnie. Nie zraził mnie nawet ogólnie panujący chaos organizacyjny i przydługie korytarze z namalowanym Mickiewiczem na ścianach. Zmieniać grupę z rosyjskiego czy nie?

I chociaż trochę mi zimno, nie pamiętam tak do końca ile par rajstop mam na sobie, ostatnie dwa dni było prawdziwym końcem świata i przegapiłam swój przydział na pranie, to umiem jeszcze czerpać przyjemność z tutejszych ciastek i cukierków, które Sylwia zostawiła mi na łóżku przed wyjściem.

sobota, 13 lutego 2010



Nie pojechałam do Trakai, bo nie i dzięki temu spędziłam sobotę niespiesznie i w swoim stylu. Zaczęłam klasycznie - od Casablanki w łóżku i odpisywania na maile, a potem było już tylko lepiej za sprawą Wileńskiej Galerii Obrazów. Przypadkiem trafiłam na wystawę, która niedługo się kończy, a szkoda, bo chętnie poszłabym jeszcze raz. Chwila dla Państwa na kontemplację obrazów Vytautasa Kasiulisa. (O dziwo Internet nie zapewnia szerokiego dostępu do tych prac, a mógłby.) Po dwóch tygodniach oglądania zabytków związanych z Mickiewiczem lub Unią w Krewie, sztuka współczesna jest tym czego, mi trzeba.
Potem były kołduny w mojej ulubionej restauracji i mały sukces - szarlotka i kawa zamówione po litewsku. Podczas obiadu podeszła do mnie para Polaków przyciągnięta polską książką, którą czytałam i okazuje się, że Wilno jest ostatnio modne wśród Warszawki, a w okresie Walentynek cieszy się większym zainteresowaniem niż Paryż. Cóż, szkoda, liczyłam na znikome ilości serduszek w sklepowych witrynach.

Jednak z okazji rzeczonych Walentynek...

Właściwie to wszystko jest takie śmieszne, tak bardzo bym chciała opowiedzieć ci to wszystko symultanicznie, bo ciebie tu nie ma, u ciebie jest inny czas, wszystko mi ciebie zabiera, wszystko, nawet czas, każdy kilometr, każde zakupy, każda książka. Ja tak na ciebie czekam, tak się starzeję, tak się marnuję, tak dzień po dniu umieram bez ciebie, a ty spędzasz kolejne dni kupując ciastka i chodząc nad rzekę, to nie do wytrzymania, trawa porasta nasze rozstanie, it is more than blood and flash can stand, ja cię kocham, a ty śpisz, już, już wyjmuję z torebki kartę, już wybieram międzynarodową...

czwartek, 11 lutego 2010


Znów naraziłam się swoją ignorancją mieszkańcom wschodu. Strzelanie tu gaf jest w moim stylu, całe szczęście jednak, że gruzińscy bracia to tacy ciepli ludzie. Nad kieliszkami wódki w knajpie o jakiejś dziwnej, litewskiej nazwie uczyli mnie gruzińskiego alfabetu.

Poza tym niedosypianie, spokój, organizacja planu, integracja polsko-białorusko-niemiecko-fińska i międzynarodowa kolacja dziś wieczorem. Zbiera mi się na smutny wpis o fińskich zwyczajach i sposobie rozumowania, ale to nie dziś. Zdajemy jutro egzamin z litewskiego, proszę trzymać kciuki. Wszystkim, którym obiecałam maila, a nie dotrzymałam słowa, obiecuję jeszcze raz, jak tylko będę musiała więcej czasu spędzać w domu i się uczyć. ("Dom" czyli akademik - uśmiechnęłam się właśnie do siebie).


niedziela, 7 lutego 2010

Kamikadze raz. Kamikadze dla pani.

Symbolika niemal wszystkich zdarzeń, które mają tu miejsce jest naprawdę porażająca. Pomysły na film opowiadający spotkaniu zachodu i wschodu w Wilnie, o nierozerwalnym związku kulturowym z Rosją, którego Litwini tak bardzo się wypierają, leżą na ulicy. Wczoraj wyszłyśmy kontemplować życie nocne i zaczepił nas miejscowy Stiopa w towarzystwie kolegów. Zwykle w sytuacji spotkania na ciemnej ulicy łysych, pijanych Litwinów wykrzykujących coś z podekscytowaniem pewnie bym się wystraszyła, ale zaczęliśmy rozmawiać, albo raczej to on wyrzucił z siebie bełkotliwo-litewsko-rosyjski słowotok. Chłopak przeszedł od razu do swojej sytuacji rodzinnej, a mianowicie matki-litwinki i ojca-rosjanina. Opowiedział o zmianie nazwiska, do którego trzeba było dołączyć -as na końcu i o tym, dlaczego nosi zdjecie Stalina w portfelu. Jakie było moje zdziwienie, kiedy naprawdę pokazał mi pogniecioną, czarno-białą fotografię.

- Ty kamunist?
- Ja liberalist!

Nic dodać, nic ująć.

Po długiej nocy w różnym towarzystwie i wracaniu z taksówkarzem, który na desce rozdzielczej przykleił sobie nagie dziewczęta, dziś kolejny dzień spacerów w śniegu. Jeśli to miasto wyładnieje na wiosnę jeszcze bardziej, to chyba tu zostanę. Oczywiście, że nie zostanę, ale jakoś pasowało mi do zdania.








sobota, 6 lutego 2010

W związku ze zbyt późnym pójściem spać i pisaniem bzdur o piątej rano do człowieka, który pewnie ma mnie po tej nocy już serdecznie dość ;), jestem dziś zdecydowanie wczorajsza i jedyny wysiłek na jaki mnie było stać, to otwarcie okna i zjedzenie czekolady. Mając na uwadze, że mamy południe, to dość niedużo, więc robię coś jeszcze, mianowicie zamieszczam Państwu link. Piosenka nazywa się Mondo Bongo, jest przyjemnie marudna i kojarzy mi się z leniwym weekendem jakiś czas temu, kiedy jeszcze w ZG mogliśmy urządzać sobie takie weekendy. Udanej soboty.

piątek, 5 lutego 2010

Tata ma zawsze rację.

A przy okazji taty - zadzwonił dzisiaj i zdążył opowiedzieć o tym, jak spali z mamą w bagażniku opla wyglądając jak dwa owczarki niemieckie, które ktoś chce sprzedać na giełdzie w Zielonej Górze. Ale nie o tym chciałam. Będzie o Niemcach i o tym, że nigdy nie miałam historycznych uprzedzeń aż do dziś. Między mną a moimi współlokatorkami wywiązała się ostatnio rozmowa o tym, że wszyscy w Wilnie są ujmująco mili - zaczynając od rodowitych Litwinów, których gościnność i uprzejmość jest naprawdę rozczulająca (o czym pewnie jeszcze będzie dokładniej), a na uśmiechniętych Koreańczykach i sympatycznym Finie kończąc. No i dziś, po pierwszej lekcji litewskiego, zagadnęłam przyjaźnie spotkanego przypadkiem Niemca i zrobiłam to nawet nie najgorszą niemiecczyzną. Rozmowa była miałka, ale kleiła się, aż do momentu, w którym Niemiec zaczął natrętnie poprawiać moją wymowę. Ciśnienie mi się podniosło, więc jedyną rzeczą, jaką mogłam zrobić, to powiedzieć ponuro "Słubice", kiedy usiłował to wymówić. "Slubikie..., Sluce... Subie..."

Ale dość o Niemcach. Popołudnia i wieczory tu składają się też ze spacerów po Starym Mieście, wina w dobrym towarzystwie i długich rozmów wystukiwanych na klawiaturze późną nocą. Co nastraja mnie niezwykle pozytywnie, a będzie nastrajało jeszcze lepiej, kiedy to na początku marca będę miała komu to wszystko pokazać.

czwartek, 4 lutego 2010

Czasem błahe rozmowy z pytaniami w stylu “Często wracasz do domu?”, “Chcesz zostać tu na stałe?”, “Tęsknisz?” dają do myślenia przez resztę wieczoru i prowadzą do zadziwiających wniosków. Wilno jest chyba czymś w rodzaju europejskiego azylu dla studentów ze wschodniej części świata. Przyjeżdżają tu mając w planach pół roku na uniwersytecie, ale zostają na dłużej, bo, nie oszukujmy się, nie jest komfortowo być studentem w komunistycznym kraju, gdzie za naukę poniżej i powyżej ustalonego poziomu jest się zwyczajnie karanym. Mieszkają więc na Litwie już od paru lat, a po studiach nie rozważają wcale “poważnej” pracy, na którą nawet w Polsce, mieliby szanse. I tak, wykształcone, młode kobiety znające trzy lub cztery języki chcą być kelnerkami na statku. O tak, proszę państwa. Nawet my jesteśmy czasem dla kogoś kapitalistycznym zachodem.

środa, 3 lutego 2010

Biedni są imigranci nieznający języka.

Z wielu przyczyn, których nie potrafię sobie teraz przypomnieć, wyprowadziłam się na pięć miesięcy do Wilna. Doskonale za to wiem, dlaczego postanowiłam nauczyć się rosyjskiego i dlaczego ciągle staram się pracować nad swoim niemieckim, odkąd angielski stał się drugim, a nie obcym jezykiem. I choć wolę języki śliniące butelki, to multilingualizm bardzo mi się podoba. A raczej podobał, bo jak wspomniałam, wyprowadziłam się do Wilna. Kto kiedykolwiek pomyślał, że cyrylica, czasowniki rozdzielne złożone, tryby warunkowe, czasowniki łączące się z trzecim lub czwartym przypadkiem są skomplikowane, tego serdecznie zapraszam na weekend. Litewski, proszę państwa, jest podobny absolutnie do niczego. Dalia, studentka, która się tu mną zajmuje, jest słodką dziewczyną o płowych włosach i przyjaznym usposobieniu, jednak przy całej mojej sympatii do niej zaczynam się krzywić, kiedy odzywa się po litewsku. Dzisiaj w kawiarni grupa gimnazjalistów (jeśli oczywiście na Litwie są gimnazja) zdołowała mnie już samym zamawianiem pizzy i wymianą uprzejmości z kelnerką. Na całe szczęście są jeszcze ludzie z rocznika powyżej 1990 i studentki z Kurdystanu, którzy udają, że nie rozumieją, ale świetnie znają rosyjski. Nie odważyłam się go jeszcze wypróbować poza “tricsta trinatsać, pażausta” co jest numerem mojego pokoju i drobną grzecznością, ale moje plany są ambitnejsze, tym bardziej, że Białorusinka jest moją sąsiadką. I tu spostrzeżenie z porannego spaceru. Mam wrażenie, że wszyscy starsi Rosjanie osiedlają się na Litwie. Kupują rano rosyjską gazetę i drepczą do swoich domów żywcem wyjętych z dzięwiętnastowiecznego Petersburga u Dostojewskiego. Rozumiem jednak smutek i swoistą samotność Polaka, który nie może przeczytać neonu z nazwą sklepu w kraju o egzotycznej nazwie lub takiego po drugiej stronie polskiej granicy. Nazwę ulicy może przeczytać, ale co z tego, skoro nic mu ona nie mówi. Pozdrowiłabym po litewsku, ale nauczyłam się na razie tylko “dziękuję”. Brzmi to mniej więcej jak “aciu”, co jak Sylwia słusznie zauważyła, podobne jest do kichania bardziej niż do słowa.