sobota, 25 grudnia 2010
VL
piątek, 19 listopada 2010
Survival
wtorek, 26 października 2010
poniedziałek, 13 września 2010
Czasem tak się dzieje, że słoneczną, najpewniej ostatnią taką w tym roku, niedzielę spędza się w domu, z bólem głowy i katarem, bo akurat miało się dwudniową dziurę w przyjmowaniu witamin i czosnku (bądźmy poważni, co złego może się stać w ciągu dwóch dni wolnych od czosnkowego smrodu, najwyraźniej wiele, na przykład przeziębienie.) No w każdym razie, dzisiaj dwie sprawy. Coppolowski "Tetro" i szwedzkie kryminały.
Tak się przyjemnie złożyło, że zeszły weekend należał do tych zdecydowanie udanych, a i znalazł się czas na wieczorne kino w centrum stolicy. Padło na Coppolę, bo lubię, bo Vincent Gallo, bo dlaczego nie. I chociaż trudno oceniać film tego typu reżysera, no bo jakie mogą mieć znaczenie następne dzieła, skoro się już nakręciło "Czas Apokalipsy", to jednak nie ma tam miejsca na rozczarowanie. Jest tak, jak powinno być. Klimatycznie, ale bez przesady, z przesłaniem, ale bez porywania się na arcydzieło, są dobrze rozpisane postacie i jakoś trzyma się to wszystko czarno-białej kupy, mimo że można domyślić się zakończenia po paru minutach. I skoro jesteśmy już przy domyślaniu się finału, można gładko przejść do Larssona. Jakiś czas temu kupiłam trzy tomy "Millenium", rozpalić tym można w kominku, tyle papieru, ale że i mnie masowe zachwyty czasem dotyczą, kupiłam i czytam cierpliwie. I na początek należy powiedzieć, że jest dobrze. Wchodzi, na posezonowe wakacje w kurorcie, jak znalazł i nie jest to wcale złośliwość, w tym wypadku pochwała, w końcu o to chodzi w kryminałach – nie po to się je czyta, żeby odpowiadać sobie na egzystencjalne pytania. Wszyscy bohaterowie ciągle piją kawę i wymienia się po kolei, jakie meble kupili w Ikei, ale to są tylko potknięcia w obliczu tego, że historia jest po prostu ciekawa. ALE. Czytając Larssona ma się wrażenia podobne do słuchania komentatorów sportowych na Polsacie, którzy niegdyś, niestety, komentowali Mundial i pełno tam było golkiperów, timów, amerykańskich soldżerów, songów, fajtowania i innych paskudztw. Nic mnie tak nie wyprowadza z równowagi jak bezsensowne zapożyczenia (jakby z bramkarzem lub piosenką było coś nie tak), a takich idiotyzmów w książce przetłumaczonej w całości na język polski się nie spodziewałam. Na tyle ta wersja jest bezczelna, że wstawki z angielskiego, całe zdania, uniemożliwiają zrozumienie kontekstu, dla czytelnika, który angielskiego nie zna, co jest już w ogóle grandą. Skandynawowie na pewno zangielszczeni są bardziej niż Polacy, ale tu trochę przesadzili.
poniedziałek, 30 sierpnia 2010
Telewizja
sobota, 21 sierpnia 2010
JMB
Bardzo lubię to uczucie, kiedy coś mnie jeszcze kulturalnie zachwyci, zainspiruje i otworzy szerzej moje oczy. Zaczęło się od leniwego przeglądania Newsweeka i natknięcia się na skromny artykuł dotyczący Jean Michella Basquiata (proszę mi wybaczyć, ale pojęcia nie mam jak się odmienia francuskie nazwiska przez polskie przypadki), który może i nie był porywający, ale przykuł moją uwagę czarnoskórym chłopaczkiem o szczerym i smutnym spojrzeniu na tle pstrokacizny w swojej pracowni. Basquiat przyjaźnił się z Warholem, chociaż podobno toksycznie, i zaćpał się, jak na porządnego dwudziestosiedmioletniego artystę przystało. Nie dalej jak dziś po południu, Oliwia siedziała na moim dywanie pijąc kawę z ekspresu i rozmawiałyśmy o tym, że jak autor się zabije lub dokona innej, szeroko pojętej autodestrukcji, to się prace lepiej sprzedadzą i jakże się nie myliła. Z JMB chodzi chyba jednak o coś więcej, bo do mnie ten kolorowy prymitywizm jakoś podejrzanie mocno przemawia, a po obejrzeniu filmu biograficznego (swoją drogą na podstawie książki Lecha Majewskiego, której teraz usilnie szukam, ale internet jest średnio pomocny) ze zdziwieniem stwierdzam, że poza obrazami, rozumiem ten specyficzny rodzaj samotności i popieprzenia, patrzenia w sposób, który człowieka samego dołuje i straszy, by za chwilę zachwycić. W oczach ten chłopak miał coś tak niesamowicie skromnego, a zarazem wzniosłego, że aż miałoby się ochotę posiedzieć obok niego w nowojorskim parku i słuchać Milesa na dwóch słuchawkach. Jedna on, druga ja.
poniedziałek, 2 sierpnia 2010
Niesmak i rymy gramatyczne
niedziela, 18 lipca 2010
czwartek, 24 czerwca 2010
piątek, 11 czerwca 2010
...
poniedziałek, 7 czerwca 2010
poniedziałek, 31 maja 2010
31. maja
poniedziałek, 24 maja 2010
czwartek, 13 maja 2010
wtorek, 27 kwietnia 2010
środa, 14 kwietnia 2010
Dziwny mamy czas, bardzo dziwny.
niedziela, 4 kwietnia 2010
Przyjazd do domu sprawił mi ogromną przyjemność, ale niektóre części mojej głowy chcą wracać, bo wiedzą, że czeka je na Litwie jeszcze dużo do przeżycia.
wtorek, 23 marca 2010
poniedziałek, 15 marca 2010
it is still myself that I choose
poniedziałek, 1 marca 2010
piątek, 26 lutego 2010
sobota, 20 lutego 2010
O tym, dlaczego nie mogę wytrzymać piętnastu minut w zielonogórskim Focusie, a w wileńskiej Panoramie jest nawet miło.
Poszłam dziś na spotkanie z brytyjską pisarką, Joanne Harris. Jako że tutejszy transport wciąż jest dla mnie zagadką, wyszłam dużo wcześniej, żeby się nie spóźnić i nie trafić na ostatnie trzydzieści sekund, jak na wczorajszych targach książki z Dehnelem. Nie doceniłam jednak bystrości swojego umysłu i zmysłu orientacji (brzydkie kłamstwo, po prostu miałam szczęście) i szybko dotarłam na miejsce, czyli do galerii handlowej, mając w zanadrzu sporo czasu. Cóż innego mogłam robić, jak nie poobserwować. Szczerze nienawidzę takich miejsc, od razu robi mi się gorąco, pocę się, nie mam gdzie wsadzić rękawiczek i szlag mnie trafia na widok tłumów, rodzin wędrujących bez celu. A tu, co następuje: sobotnie popołudnie, optymalna temperatura, ludzie, owszem są, ale nienachalnie, że tak powiem. Pary siedzą w kawiarniach, czytają. Kto musi, ten robi zakupy. Dzieci nie biegają, nie wrzeszczą,nie wpadają na mnie z rozpędu, a ja nie spoglądam nerwowo na zegarek. Konsumpcjonizm wschodu jest zdecydowanie dla mnie. Wracając do spotkania - udane. Cukiernik przygotowujący czekoladę metr przede mną, sympatyczna Joanne, espresso w dłoni i taki wolny czas mogę mieć zawsze.
środa, 17 lutego 2010
sobota, 13 lutego 2010
czwartek, 11 lutego 2010
Znów naraziłam się swoją ignorancją mieszkańcom wschodu. Strzelanie tu gaf jest w moim stylu, całe szczęście jednak, że gruzińscy bracia to tacy ciepli ludzie. Nad kieliszkami wódki w knajpie o jakiejś dziwnej, litewskiej nazwie uczyli mnie gruzińskiego alfabetu.