piątek, 26 lutego 2010

W związku z zacieśnianiem przyjaźni z najlepszymi kucharzami akademika na Olandu, którzy w wolnych chwilach są Niemcami, wybraliśmy się kilka dni temu do ich rodaka i jego litewskiej narzeczonej na wspólne oglądanie igrzysk. Atmosfera była przesycona piwem, niemieckimi przekleństwami i pokrzykiwaniem, ale też chęcią integracji i wypytywaniem o mój, jakże egzotyczny, kraj. Sprawa była utrudniona, bo rozmawialiśmy po niemiecku i kiedy gospodarz poczuł przewagę, zaczęliśmy trochę politykować, czego nie lubię, no ale co tam. Z podatków i zarobków poselskich gładko przeszliśmy do nieszczęsnego pytania "czy Wilno jest litewskie czy polskie", do przywłaszczania sobie cudzych pisarzy i do tego, że Polacy uważają swój język za powszechnie panujący (widząc zdziwioną minę Niko zrobił taktyczny zwrot i wykazał nagłe zainteresowanie moją pracą w radiu). Pointa napisała się sama. Po turnieju biathlonowym, podczas którego Niemki świetnie biegały, ale gorzej trafiały do celu :

- Jak w tym kraju ma się dobrze strzelać, skoro nawet wojny już nie prowadzimy...

Przy czym zero nacjonalizmu i moja ogromna sympatia do Niemców, czego dowodem niech będzie dzisiejszy, wspólny obiad i niezła zabawa z pokutujących stereotypów.

Częściej już spaceruję ze słuchawkami po ulicach, niż wracam późno z imprez, ale to dobrze. W poniedziałek nawet poczułam, że moje życie tu zrobiło się harmonijne, na co nie miałoby szansy w Polsce. Są oczywiście kwestie, które komplikują się proporcjonalnie do rosnącej liczby dni spędzonych poza domem, ale bywam ostatnio ciągle dobrej myśli. Czego i państwu życzę.

sobota, 20 lutego 2010

O tym, dlaczego nie mogę wytrzymać piętnastu minut w zielonogórskim Focusie, a w wileńskiej Panoramie jest nawet miło.



Poszłam dziś na spotkanie z brytyjską pisarką, Joanne Harris. Jako że tutejszy transport wciąż jest dla mnie zagadką, wyszłam dużo wcześniej, żeby się nie spóźnić i nie trafić na ostatnie trzydzieści sekund, jak na wczorajszych targach książki z Dehnelem. Nie doceniłam jednak bystrości swojego umysłu i zmysłu orientacji (brzydkie kłamstwo, po prostu miałam szczęście) i szybko dotarłam na miejsce, czyli do galerii handlowej, mając w zanadrzu sporo czasu. Cóż innego mogłam robić, jak nie poobserwować. Szczerze nienawidzę takich miejsc, od razu robi mi się gorąco, pocę się, nie mam gdzie wsadzić rękawiczek i szlag mnie trafia na widok tłumów, rodzin wędrujących bez celu. A tu, co następuje: sobotnie popołudnie, optymalna temperatura, ludzie, owszem są, ale nienachalnie, że tak powiem. Pary siedzą w kawiarniach, czytają. Kto musi, ten robi zakupy. Dzieci nie biegają, nie wrzeszczą,nie wpadają na mnie z rozpędu, a ja nie spoglądam nerwowo na zegarek. Konsumpcjonizm wschodu jest zdecydowanie dla mnie. Wracając do spotkania - udane. Cukiernik przygotowujący czekoladę metr przede mną, sympatyczna Joanne, espresso w dłoni i taki wolny czas mogę mieć zawsze.

środa, 17 lutego 2010

Po poniedziałkowym spacerze z oficerem fińskiej armii do nikąd, które w zamyśle miało być poniemieckim cmentarzem pełnym wzruszających i patriotycznych uniesień, a okazało się kupą śniegu i zaowocowało odmrożeniami, pomylonymi autobusami, ale też sporym materiałem do spisania; po wtorkowym pochodzie pełnym przebranych emerytów wykrzykujących coś z podnieceniem z okazji pożegnania zimy, która tak naprawdę nigdzie się nie wybiera i obiadem w węgierskiej knajpie, dzisiaj, w środę, poszłam wreszcie postudiować. I było fajnie. Nie zraził mnie nawet ogólnie panujący chaos organizacyjny i przydługie korytarze z namalowanym Mickiewiczem na ścianach. Zmieniać grupę z rosyjskiego czy nie?

I chociaż trochę mi zimno, nie pamiętam tak do końca ile par rajstop mam na sobie, ostatnie dwa dni było prawdziwym końcem świata i przegapiłam swój przydział na pranie, to umiem jeszcze czerpać przyjemność z tutejszych ciastek i cukierków, które Sylwia zostawiła mi na łóżku przed wyjściem.

sobota, 13 lutego 2010



Nie pojechałam do Trakai, bo nie i dzięki temu spędziłam sobotę niespiesznie i w swoim stylu. Zaczęłam klasycznie - od Casablanki w łóżku i odpisywania na maile, a potem było już tylko lepiej za sprawą Wileńskiej Galerii Obrazów. Przypadkiem trafiłam na wystawę, która niedługo się kończy, a szkoda, bo chętnie poszłabym jeszcze raz. Chwila dla Państwa na kontemplację obrazów Vytautasa Kasiulisa. (O dziwo Internet nie zapewnia szerokiego dostępu do tych prac, a mógłby.) Po dwóch tygodniach oglądania zabytków związanych z Mickiewiczem lub Unią w Krewie, sztuka współczesna jest tym czego, mi trzeba.
Potem były kołduny w mojej ulubionej restauracji i mały sukces - szarlotka i kawa zamówione po litewsku. Podczas obiadu podeszła do mnie para Polaków przyciągnięta polską książką, którą czytałam i okazuje się, że Wilno jest ostatnio modne wśród Warszawki, a w okresie Walentynek cieszy się większym zainteresowaniem niż Paryż. Cóż, szkoda, liczyłam na znikome ilości serduszek w sklepowych witrynach.

Jednak z okazji rzeczonych Walentynek...

Właściwie to wszystko jest takie śmieszne, tak bardzo bym chciała opowiedzieć ci to wszystko symultanicznie, bo ciebie tu nie ma, u ciebie jest inny czas, wszystko mi ciebie zabiera, wszystko, nawet czas, każdy kilometr, każde zakupy, każda książka. Ja tak na ciebie czekam, tak się starzeję, tak się marnuję, tak dzień po dniu umieram bez ciebie, a ty spędzasz kolejne dni kupując ciastka i chodząc nad rzekę, to nie do wytrzymania, trawa porasta nasze rozstanie, it is more than blood and flash can stand, ja cię kocham, a ty śpisz, już, już wyjmuję z torebki kartę, już wybieram międzynarodową...

czwartek, 11 lutego 2010


Znów naraziłam się swoją ignorancją mieszkańcom wschodu. Strzelanie tu gaf jest w moim stylu, całe szczęście jednak, że gruzińscy bracia to tacy ciepli ludzie. Nad kieliszkami wódki w knajpie o jakiejś dziwnej, litewskiej nazwie uczyli mnie gruzińskiego alfabetu.

Poza tym niedosypianie, spokój, organizacja planu, integracja polsko-białorusko-niemiecko-fińska i międzynarodowa kolacja dziś wieczorem. Zbiera mi się na smutny wpis o fińskich zwyczajach i sposobie rozumowania, ale to nie dziś. Zdajemy jutro egzamin z litewskiego, proszę trzymać kciuki. Wszystkim, którym obiecałam maila, a nie dotrzymałam słowa, obiecuję jeszcze raz, jak tylko będę musiała więcej czasu spędzać w domu i się uczyć. ("Dom" czyli akademik - uśmiechnęłam się właśnie do siebie).


niedziela, 7 lutego 2010

Kamikadze raz. Kamikadze dla pani.

Symbolika niemal wszystkich zdarzeń, które mają tu miejsce jest naprawdę porażająca. Pomysły na film opowiadający spotkaniu zachodu i wschodu w Wilnie, o nierozerwalnym związku kulturowym z Rosją, którego Litwini tak bardzo się wypierają, leżą na ulicy. Wczoraj wyszłyśmy kontemplować życie nocne i zaczepił nas miejscowy Stiopa w towarzystwie kolegów. Zwykle w sytuacji spotkania na ciemnej ulicy łysych, pijanych Litwinów wykrzykujących coś z podekscytowaniem pewnie bym się wystraszyła, ale zaczęliśmy rozmawiać, albo raczej to on wyrzucił z siebie bełkotliwo-litewsko-rosyjski słowotok. Chłopak przeszedł od razu do swojej sytuacji rodzinnej, a mianowicie matki-litwinki i ojca-rosjanina. Opowiedział o zmianie nazwiska, do którego trzeba było dołączyć -as na końcu i o tym, dlaczego nosi zdjecie Stalina w portfelu. Jakie było moje zdziwienie, kiedy naprawdę pokazał mi pogniecioną, czarno-białą fotografię.

- Ty kamunist?
- Ja liberalist!

Nic dodać, nic ująć.

Po długiej nocy w różnym towarzystwie i wracaniu z taksówkarzem, który na desce rozdzielczej przykleił sobie nagie dziewczęta, dziś kolejny dzień spacerów w śniegu. Jeśli to miasto wyładnieje na wiosnę jeszcze bardziej, to chyba tu zostanę. Oczywiście, że nie zostanę, ale jakoś pasowało mi do zdania.








sobota, 6 lutego 2010

W związku ze zbyt późnym pójściem spać i pisaniem bzdur o piątej rano do człowieka, który pewnie ma mnie po tej nocy już serdecznie dość ;), jestem dziś zdecydowanie wczorajsza i jedyny wysiłek na jaki mnie było stać, to otwarcie okna i zjedzenie czekolady. Mając na uwadze, że mamy południe, to dość niedużo, więc robię coś jeszcze, mianowicie zamieszczam Państwu link. Piosenka nazywa się Mondo Bongo, jest przyjemnie marudna i kojarzy mi się z leniwym weekendem jakiś czas temu, kiedy jeszcze w ZG mogliśmy urządzać sobie takie weekendy. Udanej soboty.

piątek, 5 lutego 2010

Tata ma zawsze rację.

A przy okazji taty - zadzwonił dzisiaj i zdążył opowiedzieć o tym, jak spali z mamą w bagażniku opla wyglądając jak dwa owczarki niemieckie, które ktoś chce sprzedać na giełdzie w Zielonej Górze. Ale nie o tym chciałam. Będzie o Niemcach i o tym, że nigdy nie miałam historycznych uprzedzeń aż do dziś. Między mną a moimi współlokatorkami wywiązała się ostatnio rozmowa o tym, że wszyscy w Wilnie są ujmująco mili - zaczynając od rodowitych Litwinów, których gościnność i uprzejmość jest naprawdę rozczulająca (o czym pewnie jeszcze będzie dokładniej), a na uśmiechniętych Koreańczykach i sympatycznym Finie kończąc. No i dziś, po pierwszej lekcji litewskiego, zagadnęłam przyjaźnie spotkanego przypadkiem Niemca i zrobiłam to nawet nie najgorszą niemiecczyzną. Rozmowa była miałka, ale kleiła się, aż do momentu, w którym Niemiec zaczął natrętnie poprawiać moją wymowę. Ciśnienie mi się podniosło, więc jedyną rzeczą, jaką mogłam zrobić, to powiedzieć ponuro "Słubice", kiedy usiłował to wymówić. "Slubikie..., Sluce... Subie..."

Ale dość o Niemcach. Popołudnia i wieczory tu składają się też ze spacerów po Starym Mieście, wina w dobrym towarzystwie i długich rozmów wystukiwanych na klawiaturze późną nocą. Co nastraja mnie niezwykle pozytywnie, a będzie nastrajało jeszcze lepiej, kiedy to na początku marca będę miała komu to wszystko pokazać.

czwartek, 4 lutego 2010

Czasem błahe rozmowy z pytaniami w stylu “Często wracasz do domu?”, “Chcesz zostać tu na stałe?”, “Tęsknisz?” dają do myślenia przez resztę wieczoru i prowadzą do zadziwiających wniosków. Wilno jest chyba czymś w rodzaju europejskiego azylu dla studentów ze wschodniej części świata. Przyjeżdżają tu mając w planach pół roku na uniwersytecie, ale zostają na dłużej, bo, nie oszukujmy się, nie jest komfortowo być studentem w komunistycznym kraju, gdzie za naukę poniżej i powyżej ustalonego poziomu jest się zwyczajnie karanym. Mieszkają więc na Litwie już od paru lat, a po studiach nie rozważają wcale “poważnej” pracy, na którą nawet w Polsce, mieliby szanse. I tak, wykształcone, młode kobiety znające trzy lub cztery języki chcą być kelnerkami na statku. O tak, proszę państwa. Nawet my jesteśmy czasem dla kogoś kapitalistycznym zachodem.

środa, 3 lutego 2010

Biedni są imigranci nieznający języka.

Z wielu przyczyn, których nie potrafię sobie teraz przypomnieć, wyprowadziłam się na pięć miesięcy do Wilna. Doskonale za to wiem, dlaczego postanowiłam nauczyć się rosyjskiego i dlaczego ciągle staram się pracować nad swoim niemieckim, odkąd angielski stał się drugim, a nie obcym jezykiem. I choć wolę języki śliniące butelki, to multilingualizm bardzo mi się podoba. A raczej podobał, bo jak wspomniałam, wyprowadziłam się do Wilna. Kto kiedykolwiek pomyślał, że cyrylica, czasowniki rozdzielne złożone, tryby warunkowe, czasowniki łączące się z trzecim lub czwartym przypadkiem są skomplikowane, tego serdecznie zapraszam na weekend. Litewski, proszę państwa, jest podobny absolutnie do niczego. Dalia, studentka, która się tu mną zajmuje, jest słodką dziewczyną o płowych włosach i przyjaznym usposobieniu, jednak przy całej mojej sympatii do niej zaczynam się krzywić, kiedy odzywa się po litewsku. Dzisiaj w kawiarni grupa gimnazjalistów (jeśli oczywiście na Litwie są gimnazja) zdołowała mnie już samym zamawianiem pizzy i wymianą uprzejmości z kelnerką. Na całe szczęście są jeszcze ludzie z rocznika powyżej 1990 i studentki z Kurdystanu, którzy udają, że nie rozumieją, ale świetnie znają rosyjski. Nie odważyłam się go jeszcze wypróbować poza “tricsta trinatsać, pażausta” co jest numerem mojego pokoju i drobną grzecznością, ale moje plany są ambitnejsze, tym bardziej, że Białorusinka jest moją sąsiadką. I tu spostrzeżenie z porannego spaceru. Mam wrażenie, że wszyscy starsi Rosjanie osiedlają się na Litwie. Kupują rano rosyjską gazetę i drepczą do swoich domów żywcem wyjętych z dzięwiętnastowiecznego Petersburga u Dostojewskiego. Rozumiem jednak smutek i swoistą samotność Polaka, który nie może przeczytać neonu z nazwą sklepu w kraju o egzotycznej nazwie lub takiego po drugiej stronie polskiej granicy. Nazwę ulicy może przeczytać, ale co z tego, skoro nic mu ona nie mówi. Pozdrowiłabym po litewsku, ale nauczyłam się na razie tylko “dziękuję”. Brzmi to mniej więcej jak “aciu”, co jak Sylwia słusznie zauważyła, podobne jest do kichania bardziej niż do słowa.