poniedziałek, 13 września 2010

Czasem tak się dzieje, że słoneczną, najpewniej ostatnią taką w tym roku, niedzielę spędza się w domu, z bólem głowy i katarem, bo akurat miało się dwudniową dziurę w przyjmowaniu witamin i czosnku (bądźmy poważni, co złego może się stać w ciągu dwóch dni wolnych od czosnkowego smrodu, najwyraźniej wiele, na przykład przeziębienie.) No w każdym razie, dzisiaj dwie sprawy. Coppolowski "Tetro" i szwedzkie kryminały.

Tak się przyjemnie złożyło, że zeszły weekend należał do tych zdecydowanie udanych, a i znalazł się czas na wieczorne kino w centrum stolicy. Padło na Coppolę, bo lubię, bo Vincent Gallo, bo dlaczego nie. I chociaż trudno oceniać film tego typu reżysera, no bo jakie mogą mieć znaczenie następne dzieła, skoro się już nakręciło "Czas Apokalipsy", to jednak nie ma tam miejsca na rozczarowanie. Jest tak, jak powinno być. Klimatycznie, ale bez przesady, z przesłaniem, ale bez porywania się na arcydzieło, są dobrze rozpisane postacie i jakoś trzyma się to wszystko czarno-białej kupy, mimo że można domyślić się zakończenia po paru minutach. I skoro jesteśmy już przy domyślaniu się finału, można gładko przejść do Larssona. Jakiś czas temu kupiłam trzy tomy "Millenium", rozpalić tym można w kominku, tyle papieru, ale że i mnie masowe zachwyty czasem dotyczą, kupiłam i czytam cierpliwie. I na początek należy powiedzieć, że jest dobrze. Wchodzi, na posezonowe wakacje w kurorcie, jak znalazł i nie jest to wcale złośliwość, w tym wypadku pochwała, w końcu o to chodzi w kryminałach – nie po to się je czyta, żeby odpowiadać sobie na egzystencjalne pytania. Wszyscy bohaterowie ciągle piją kawę i wymienia się po kolei, jakie meble kupili w Ikei, ale to są tylko potknięcia w obliczu tego, że historia jest po prostu ciekawa. ALE. Czytając Larssona ma się wrażenia podobne do słuchania komentatorów sportowych na Polsacie, którzy niegdyś, niestety, komentowali Mundial i pełno tam było golkiperów, timów, amerykańskich soldżerów, songów, fajtowania i innych paskudztw. Nic mnie tak nie wyprowadza z równowagi jak bezsensowne zapożyczenia (jakby z bramkarzem lub piosenką było coś nie tak), a takich idiotyzmów w książce przetłumaczonej w całości na język polski się nie spodziewałam. Na tyle ta wersja jest bezczelna, że wstawki z angielskiego, całe zdania, uniemożliwiają zrozumienie kontekstu, dla czytelnika, który angielskiego nie zna, co jest już w ogóle grandą. Skandynawowie na pewno zangielszczeni są bardziej niż Polacy, ale tu trochę przesadzili.

Proszę nasłuchiwać, wypatrywać, niedługo nowości i zmiany. Ściskam Państwa.