niedziela, 25 grudnia 2011

BN

Bezśnieżne mamy w tym roku Święta. W naszym mieszkaniu o atmosferze stanowiły resztki śledzia i trzydziestocentymetrowa choinka; w naszym domu masa ozdób, jedzenia oraz moi rodzice. Szukanie swojego miejsca i zakorzenienie się w nim na dobre nie udaje się w zasadzie wcale, skoro wciąż trzeba być rozkraczonym pomiędzy miastami i rodzinami. Pomyślałam jednak niedawno, że jeśli zakupy robi się zawsze dla więcej niż jednej osoby i, może niecodziennie, ale jednak zwykle, ktoś krząta się w pobliżu o różnych porach doby, to jest to namiastka, może nawet część, prawdziwego domu. Na następny rok, życzę sobie naprawdę sporo, jako że ma być to rok pracowity i ważny, więc oszczędzę, ale Wam nie wypada życzyć nic innego, jak szczęśliwości. A tym, którzy odwiedzają tę stronę, by się dowiedzieć, co słychać, życzę, żeby sięgnęli po telefon i zadzwonili, bo blog to mierne źródło jakiejkolwiek informacji.

Uściski

sobota, 12 listopada 2011

Poezja w Starym Kinie

19. listopada w Poznaniu odbędzie się wieczór poetycki Joanny Dziwak, Kuby Sajkowskiego i autorki tegoż bloga. Spotkanie rozpocznie się o 18.00 w klubie "W Starym Kinie", przy ul. Nowowiejskiego 8, a całość poprowadzi redaktor naczelny Zeszytów Poetyckich, Dawid Jung.

Zapraszamy!

sobota, 8 października 2011

przyszła jesień i nie ma na to rady

Mam dużo przemyśleń na temat samotnego mieszkania. Na przykład takie, że nikt mnie nie uratuje, jeśli zaczadzę się pod prysznicem, ponieważ mam stary junkers, a pan przyjdzie go wymienić dopiero w czwartek. I że bezsensownie chodzę po mieszkaniu włączając i wyłączając różne światła zupełnie bez sensu. I jeszcze, że jedzenie dla jednej osoby w lodówce wygląda dość smętnie. Tak czy inaczej, fantastyczny komfort świętego spokoju, gdy jest potrzebny, bo akurat podjęło się głupią decyzję i nie ma się ochoty o niej dyskutować ze światem, rekompensuje tę samotność, a i przyjmowanie gości jest bardzo przyjemnie. Tyle o mieszkaniu, więcej o dzielnicy. Zamieszkałam w podłej części miasta, która bardzo mi się podoba i trochę mnie to martwi. Janusz Głowacki pewnie napisałby w niej jakieś przyzwoite opowiadanie, zainspirowany ludźmi oraz okolicznościami, jak to robił w Nowym Jorku, ale ja, mam wrażenie, tylko obserwuję z rozdziawionymi ustami. Okolicę określiłabym jako specyficzną, ale to krzywdząco za mało. Ludzi jest dużo, głośno rozmawiają, śmieją się, dziewczyny głównie są w ciąży, a w niedzielne popołudnia jest czas na czilałty z piwem. Przy czym gdy przechodzę, panowie ściągają czapki i uprzejmie się kłaniają. Miejsce i ludzie wyglądają zupełnie inaczej niż reszta miasta, a brak ulicznych hałasów bardzo przypomina mi mój prawdziwy dom, co czasem bardzo się przydaje.
Ostatnio odwiedziła mnie moja przyszła współlokatorka. "Ja nie pierwszy raz zaczynam nowe życie, damy radę."

Uściski.

sobota, 3 września 2011

Leave me alone, I'm a twentysomething

Dorosłość jakoś nigdy nie przychodziła mi z trudem, a przynajmniej lubiłam tak myśleć. Szukanie nowego domu i pracy przyniosło jednak nieoczekiwane frustracje i oczywiste wnioski, że nie jestem uśmiechniętą panią na obcasach z "Twojego stylu", która pojechała do Hollywood, pracowała ciężko jako kelnerka, ale potem odniosła sukces. Jeżdżę często pociągami i zastanawiam się co z tymi, które sukcesu się nie doczekają i dlaczego o nich nie pisze się w gazetach, skoro są w większości. Jestem teraz kimś pomiędzy absolwentem socjologii z prowincji, którego nikt nie chce, a smętną, przygaszoną sobą, której chwilowo nastrój poprawiają krótkie wakacje i myśl, że to przecież normalne i, prędzej czy później, dopada każdego.

sobota, 9 lipca 2011

Przejmowanie się mam we krwi od zawsze. Kiedy w podstawówce ukradziono mi trzy złote łańcuszki, rozchorowałam się proporcjonalnie na trzy tygodnie. Kiedy robię coś na kilka dni przed wyznaczonym terminem, zamartwiam się, czy to nie za późno i czy na pewno zdążę. Przy okazji uspokajam cały świat i wszystkim ludziom powtarzam, żeby się nie spinali, podczas gdy to ja spinam się najbardziej. Miewam okresy, kiedy mi na krótko przechodzi, ostatni taki ponad rok temu, ale przejmowanie się wraca falami i naprawdę trzeba mnie doprowadzić do ściany, żebym w końcu odpuściła. To jest właśnie ten moment. Od dziś nie odbieram telefonów od idiotów, nieprzyjemne obowiązki wypełniam bez nerwów, ładuję akumulatory w głuszach i przeglądam magazyny lifestylowe w jasnych kolorach. Mogę też czasem coś ugotować lub z czegoś bardzo się ucieszyć. Udanych wakacji.

piątek, 10 czerwca 2011

22

Skończyłam dwadzieścia dwa lata. Mój wredny chłopak mówi, że to wiek poważny, ale on w ogóle jest strasznie stary, więc go nie słucham. Zobaczyłam rano w telewizji dziewczynę w koszulce z nadrukiem "Działka moje hobby" i przypomniałam sobie, że trzy lata temu dostałam na urodziny książkę o tym tytule, a darczyńca od dawna jest już byłym przyjacielem. Może to i lepiej, że nie jest mi smutno z powodu nadgryzienia zębem dorosłości, za to z powodu tych wszystkich byłych przyjaciół, których może nie ma aż tak wielu, ale i tak nie planowaliśmy nigdy, że będą byli. A jednak są, choć im nikt nie pozwolił, a wspólne nasze chwile wydają się teraz tak odległe, niepoważne, tak błahe, a przecież wcale nie były. Nostalgia jest jednak ostatnim, czego dwudziestolatka (mam tak zamiar mówić o sobie jeszcze przez osiem długich lat) potrzebuje na starcie urodzinowego weekendu pod znakiem wyjazdu, relaksu i dobrego jedzenia. Życzę więc udanego czerwca i żebyśmy w przyjaźni okazywali trochę więcej troski, uwagi i zrozumienia, nie tylko w dniach trudnych problemów i urodzin, ale przy przeciętnym piątku również.

wtorek, 10 maja 2011

klapy

Dziś w moim instytucie ktoś rozmontował klapy sedesowe we wszystkich łazienkach budynku. Szczerze przepraszam, że tematem są właśnie te klapy, ale szalenie mnie zaintrygował ten problem. Otóż człowiek stawał "na narciarza" na wszystkich ubikacjach i rozmontowywał klapy. Wiem, bo z panią sprzątającą często ucinamy sobie życiowe pogawędki, a pani przeprowadziła małe śledztwo, nieskomplikowane zresztą, bo na ubikacjach zostały ślady zabrudzonych butów. I tak mnie to lekko uderzyło, ten sposób, w jaki człowiek może spędzać czas. Wolny czas, jak zakładam. Kiedy ja czytam ostatnie rozdziały przed historią literatury, a myślami już stamtąd wychodzę, jakiś człowiek postanawia zostać po swoich zajęciach, około 15, ( a trzeba pamiętać, że o 15 połowa studentów od czterech godzin jest już w domu) i rozmontować klapy sedesowe. I tak myślę dalej nad tymi rozdziałami; może to performance? Byłam niedawno w zielonogórskim BWA i to chyba najgorzej wydane dwa złote, więc widziałam co ludzie potrafią nazwać sztuką, a była to płyta pilśniowa i dwie metalowe rurki. Może ten demonstracyjny wandalizm to wysoce symboliczny przejaw artyzmu, którego z panią sprzątającą nie rozumiemy?

Pani rozwaliła sobie palec przykręcając je z powrotem, a ja poszłam na kolokwium.

poniedziałek, 25 kwietnia 2011

niemanie

Nawet witamin nie umiem łykać regularnie, a co dopiero prowadzić bloga. Wydaje mi się w ogóle, że "prowadzić bloga" to określenie zupełnie niezdarne i nieadekwatne do tego miejsca, ponieważ trzeba mieć wtedy coś do powiedzenia, a ja mam bardzo rzadko. Nie mówię tego jednak z troską o siebie, przeciwnie, to niemanie niczego do powiedzenia zaowocowało niedawno tym, że tłumaczę na polski to, co inni powiedzieli, ale dawno temu i daleko stąd, przez co takich tłumaczeń u nas (jeszcze) nie ma. Ale będą, bo, jak wspomniałam, nie mam nic do powiedzenia.

Przyszłam tu jednak nie po to, by o tym mówić, ale dlatego, że wybieram się do Wilna. A skoro Wilno, to blogspot, to stukanie na klawiaturze na moim akademikowym łóżku, to podróż tak sentymentalna, że boję się reakcji Dawida, którego tam zabieram, na to, że będzie mnie wzruszać każdy krawężnik. Skoro Wilno, to Dalia, to Robert i jego chłopięco zmarszczone czoło, które uwielbiam. I mnóstwo ważnych rozmów oraz decyzji, które tam zapadną.

Na tę końcówkę Świąt i zbliżające się lato życzę samych radości. Obiecuję wrócić i mieć coś do powiedzenia.

piątek, 4 marca 2011

babskie śmieci w sieci

To już nie te czasy, kiedy włączało się po kryjomu komputer i rozmawiało z chłopcami na gadu gadu; teraz to od komputera byle jak najdalej, bo tam tylko służbowe maile i praca do napisania. Słyszałam, że od długiego siedzenia przed monitorem ma się mniej energii i ogólne przytępienie, co mnie bawiło jako czternastolatkę, a teraz ze zrozumieniem kiwam głową. Chciałabym napisać słowo o portalach internetowych, przy czym temat się pewnie rozszerzy, ale to zobaczymy. Zacznę od portalu dla kobiet, który jest "seksowny", wyzwolony, przebojowy i, zdaje się, dla kobiet szczęśliwych. Polubiłam na fejsie i w ogóle, ale mam wrażenie, że miejsca, gdzie hołduje się radości są beznadziejnie spłycone. Na stronie głównej róż (do którego nie powinno się nic mieć, kolor jak kolor, ale kojarzy się raczej marnie), hot news, good look (ponieważ słowa "dobry" i "wygląd" brzmią obrzydliwie, po polsku i prowincjonalnie), a wg sondy jedyne co może poprawić kobiecie humor to kawa, seks, miłość, czekolada, buty i bieganie. (?!) Pierwsza podpisuję się pod inicjatywami medialnymi, które mają podładować kobiecy świat energią, zadowoleniem i chęcią działania oraz sprawiania sobie wszelkich przyjemności, ale zastanawia mnie, czy forma zawsze musi być taka nieciekawa. Dlaczego na jednym z głównych polskich portali dla mężczyzn obok zdjęć ładnych pań i fajnych samochodów, są wywiady z naukowcami, informacje ze świata, wiadomości kulturalne i społeczne? Szukam dalej. Kolejne miejsce dla pań, tematy miesiąca : grypa, makijaż, paznokcie. Dalej. "Polowanie na feministki. W świecie mężczyzn feministka jest nie do zaakceptowania." Kolejny. "STOP podjadaniu".

Czyli co, świat tipsów albo feminizm. I nic więcej?

czwartek, 3 lutego 2011

Walentynki są spoko. Nie rozumiem o co chodzi z tą całą nagonką na czerwone serduszka w supermarketach i na przejmowanie komercyjnych świąt Zachodu. Gdyby chodziło o dzień bezczeszczenia zwłok, mogłabym zrozumieć oburzenie, ale dzień zakochanych? Nie dość, że nikomu korona z głowy nie spadnie, jeśli kupi pudełko czekoladek i zrobi komuś przyjemność (no bo komu nie sprawia przyjemności czekolada, tap madelkom chyba), to nawet gdyby miałoby się Walentynki bojktować - nic prostszego. Sklepy są wypchane przesłodzonymi misiami ajlowju, bo taką niektórzy ludzie mają pracę - produkować i sprzedawać misie ajlowju. I nie jest to w żaden sposób gorsza praca niż handlowanie węglem czy nauka angielskiego. I o ile rozmawiam z ankieterami, którzy napastują mnie przez telefon w niemal każde popołudnie ("bo ludzie ciężko pracują i trzeba im pomóc."), o tyle napędziłam milionową machinę i kupiłam w tym roku kartkę z wielkim sercem za 4,99.
Nie biorę pod uwagę zarzutów, że w Walentynki samotni oglądają komedie na dwójce i ryczą w poduszki, bo na tym polega niezrozumienie tego dnia. Nie o to chodzi, żeby czternastego lutego sortować ludzi na samotnych i w związkach, tylko, żeby wykrzesać z siebie trochę życzliwości, kupić koleżance kwiatek czy mamie upiec ciasto. A jak się jest zakochanym, to Walentynki i tak się ma codziennie. O.

piątek, 28 stycznia 2011

Tak się szczęśliwie złożyło, że ukazały się "Usta Vivien Leigh". Różne rzeczy o tej książce słyszałam, na przykład, że trąci lolityzmem, feminizmem, erotyzmem, jest romantyczna, ironiczna, że jest książką dla kobiet, że jest książką dla mężczyzn, że jest debiutem przedwczesnym, że jest debiutem w sam raz. I choć pewnie dużo w tym wszystkim racji, to ja lubię myśleć, że to książka o radości. Z dorastania, z kobiecości, z miłości albo z niczego. Z tego też, na przykład, że bohaterka dała radę, mimo że tak łatwo nie było. Lubię tak myśleć i wolę, by mnie nie wyprowadzać z błędu. Mam taką nadzieję ( i przyniosłoby mi to najwięcej satysfakcji), że każda kobieta po przeczytaniu pokiwa lekko i ze zrozumieniem głową mówiąc "Nooo, w sumie racja."

Zapraszam i polecam, na przykład
tu.

wtorek, 11 stycznia 2011

Tak sobie myślę, jaka byłabym mądra, gdybym potrafiła efektywnie pracować. Ile zdążyłabym już w tym krótkim życiu przeczytać, napisać, nauczyć się, wypełnić. Codziennie przynajmniej kilka godzin poświęcam na intensywną pracę, z czego wychodzą mi popołudnia takie jak dziś - poukładałam siedem skserowanych kartek w przeznaczonych do tego przegródkach, położyłam obok siebie dwadzieścia stron tekstu o ocenie dzieła literackiego, wypiłam dwie herbaty i odbyłam trzy rozmowy telefoniczne. Otworzyłam dokument tekstowy o moich konfesjonalistach i szybko go zamknęłam. Tak sobie myślę, że to smutne. Czas przestać zwalać winę na Facebooka, sklepy i księgarnie internetowe, bo prawdą jest, że zbytnio wzięłam do siebie zasadę szanowania swoich ograniczeń. Kiedy mam wolne popołudnie, całą masę spraw do załatwienia i sesje za pasem -potrafię parzyć herbatę i się obijać. Lub pisać teksty na blogu o tym, że mam dużo do zrobienia, a pracowitości za grosz. Ponieważ prowadzę dość modny tryb życia, czyli pracuję i chodzę na jogę, a przy okazji nie mam potrzeby podwyższania samooceny obarczaniem ludzi swoim rozkładem dnia (Taaaaka jestem zarobiona, tyle pracy, bo wiesz, studiuję dwa kierunki, DWA kierunki) , ku mojemu zaskoczeniu, ktoś mnie ostatnio zapytał, jak znajduję na wszystko czas i czy się nie przepracowuję. No jak to jak? Przecież skoro gapię się w sufit, to muszę mieć go całe mnóstwo. Przepracowanie to picie kawy o drugiej rano, bo zostały jeszcze trzy godziny z komputerem. To nieprzestający dzwonić telefon i notes zapchany tak, że na przyjemności nie ma już czasu. TO jest zapracowanie, które trzeba chyba rozpatrywać w kategoriach problemu i sytuacji do zwalczenia, a nie powodu do pochwalenia się i szukania aprobaty w oczach znajomych.

No ale. Mogę się mylić. Mając wolne popołudnie, co ja tam wiem.