czwartek, 3 lutego 2011

Walentynki są spoko. Nie rozumiem o co chodzi z tą całą nagonką na czerwone serduszka w supermarketach i na przejmowanie komercyjnych świąt Zachodu. Gdyby chodziło o dzień bezczeszczenia zwłok, mogłabym zrozumieć oburzenie, ale dzień zakochanych? Nie dość, że nikomu korona z głowy nie spadnie, jeśli kupi pudełko czekoladek i zrobi komuś przyjemność (no bo komu nie sprawia przyjemności czekolada, tap madelkom chyba), to nawet gdyby miałoby się Walentynki bojktować - nic prostszego. Sklepy są wypchane przesłodzonymi misiami ajlowju, bo taką niektórzy ludzie mają pracę - produkować i sprzedawać misie ajlowju. I nie jest to w żaden sposób gorsza praca niż handlowanie węglem czy nauka angielskiego. I o ile rozmawiam z ankieterami, którzy napastują mnie przez telefon w niemal każde popołudnie ("bo ludzie ciężko pracują i trzeba im pomóc."), o tyle napędziłam milionową machinę i kupiłam w tym roku kartkę z wielkim sercem za 4,99.
Nie biorę pod uwagę zarzutów, że w Walentynki samotni oglądają komedie na dwójce i ryczą w poduszki, bo na tym polega niezrozumienie tego dnia. Nie o to chodzi, żeby czternastego lutego sortować ludzi na samotnych i w związkach, tylko, żeby wykrzesać z siebie trochę życzliwości, kupić koleżance kwiatek czy mamie upiec ciasto. A jak się jest zakochanym, to Walentynki i tak się ma codziennie. O.