czwartek, 24 czerwca 2010

Sjuprajs, jak mówią Rosjanie. Mój znajomy nazwał mnie jakiś czas temu blogerem i chciał być w tej nomenklaturze trochę złośliwy, Państwu radzę odebrać moją obecność tu z czymś, co można określić mianem "czułego dystansu". W związku z ciągłym i głębokim oceanem wolnego czasu, tym razem po zachodniej stronie granicy, lepiej jest popisać, niż myśleć, nie mniej ja naprawdę staram się te dwie czynności w tej chwili połączyć. Sprawa jednak wygląda jak wygląda; dużo czytam, sporo godzin spędzam na brązowym fotelu przed córką konsumpcjonizmu, o którym ostatnio piszę i który pretensjonalnie krytykuję, czyli plazmą moich rodziców. Oglądamy mundial i jest wesoło. Kiedy pomyślę o pracy, praktykach, pozorach czy nienadchodzących wiadomościach, robi się wesoło trochę mniej, ale od dzisiaj, od jedenastej, już nie narzekam.

Chciałam trochę o kobietach, których na ogół nie lubię. Ale nie o tym chciałam, że nie lubię, tylko o tym, że jak już się spotka tych kilka odpowiednich, to należy traktować to jako fart porównywalny ze spotkaniem tego jedynego człowieka, z którym chce się hodować owieczki. I nikt mi nie wmówi, że męska przyjaźń, choć fajna, bo trwała, szczera i polegająca na aktywnym spędzaniu czasu, może się równać z tą damską. Prawdziwa przyjaciółka to ta, która przytrzyma ci włosy, gdy rzygasz z nieszczęścia i jakże to stwierdzenie prawdziwe i ujmujące jednocześnie. Od dawna uważam, że przy żadnej innej osobie nie można poczuć takiej swobody myśli, wyglądu i wyrażenia skrajnych emocji, jak przy właściwej przyjaciółce, którą poznasz po tym, że jest mądra, śliczna, ale z krwi i kości, czyli też jej się kręci grzywka na deszczu. I takich wszystkim życzę oraz z tego miejsca ściskam najmocniej moje dwie, które dzielnie i cierpliwie nie raz przywracały mnie do świata żywych i pewnie jeszcze nie raz będę, za co im chwała i gładka cera aż do śmierci.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz