sobota, 21 sierpnia 2010

JMB


Bardzo lubię to uczucie, kiedy coś mnie jeszcze kulturalnie zachwyci, zainspiruje i otworzy szerzej moje oczy. Zaczęło się od leniwego przeglądania Newsweeka i natknięcia się na skromny artykuł dotyczący Jean Michella Basquiata (proszę mi wybaczyć, ale pojęcia nie mam jak się odmienia francuskie nazwiska przez polskie przypadki), który może i nie był porywający, ale przykuł moją uwagę czarnoskórym chłopaczkiem o szczerym i smutnym spojrzeniu na tle pstrokacizny w swojej pracowni. Basquiat przyjaźnił się z Warholem, chociaż podobno toksycznie, i zaćpał się, jak na porządnego dwudziestosiedmioletniego artystę przystało. Nie dalej jak dziś po południu, Oliwia siedziała na moim dywanie pijąc kawę z ekspresu i rozmawiałyśmy o tym, że jak autor się zabije lub dokona innej, szeroko pojętej autodestrukcji, to się prace lepiej sprzedadzą i jakże się nie myliła. Z JMB chodzi chyba jednak o coś więcej, bo do mnie ten kolorowy prymitywizm jakoś podejrzanie mocno przemawia, a po obejrzeniu filmu biograficznego (swoją drogą na podstawie książki Lecha Majewskiego, której teraz usilnie szukam, ale internet jest średnio pomocny) ze zdziwieniem stwierdzam, że poza obrazami, rozumiem ten specyficzny rodzaj samotności i popieprzenia, patrzenia w sposób, który człowieka samego dołuje i straszy, by za chwilę zachwycić. W oczach ten chłopak miał coś tak niesamowicie skromnego, a zarazem wzniosłego, że aż miałoby się ochotę posiedzieć obok niego w nowojorskim parku i słuchać Milesa na dwóch słuchawkach. Jedna on, druga ja.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz