środa, 17 lutego 2010

Po poniedziałkowym spacerze z oficerem fińskiej armii do nikąd, które w zamyśle miało być poniemieckim cmentarzem pełnym wzruszających i patriotycznych uniesień, a okazało się kupą śniegu i zaowocowało odmrożeniami, pomylonymi autobusami, ale też sporym materiałem do spisania; po wtorkowym pochodzie pełnym przebranych emerytów wykrzykujących coś z podnieceniem z okazji pożegnania zimy, która tak naprawdę nigdzie się nie wybiera i obiadem w węgierskiej knajpie, dzisiaj, w środę, poszłam wreszcie postudiować. I było fajnie. Nie zraził mnie nawet ogólnie panujący chaos organizacyjny i przydługie korytarze z namalowanym Mickiewiczem na ścianach. Zmieniać grupę z rosyjskiego czy nie?

I chociaż trochę mi zimno, nie pamiętam tak do końca ile par rajstop mam na sobie, ostatnie dwa dni było prawdziwym końcem świata i przegapiłam swój przydział na pranie, to umiem jeszcze czerpać przyjemność z tutejszych ciastek i cukierków, które Sylwia zostawiła mi na łóżku przed wyjściem.

3 komentarze:

  1. kurczę, Paulina. Serio lubię, jak piszesz.

    OdpowiedzUsuń
  2. już niedługo będzie można przeczytać prozę prosto z wilna mojego autorstwa ;>

    OdpowiedzUsuń
  3. ... a niektórzy już mogą:P

    OdpowiedzUsuń